piątek, 18 maja 2012

Cześć czołem, kluski z rosołem


Pewien poranek zaczął się typowo. Do czasu. Wstaję z łóżka i ruchem jednostajnie przyśpieszonym udaję się w miejsce, w którym każdego dnia popadam w zachwyt nad fizjologią i potęgą swojego ciała jako doskonałej konstrukcji biologicznej. Siadam. Tak, to zdumiewające, nie muszę nic robić, to dzieje się samo, moje ciało doskonale wie, po co usiadłam. Jednak po chwili relaksu moim oczom ukazuje się widok, którego nie oglądałam od chwili, kiedy z dziewczynki zaczęłam przeistaczać się w kobietkę. Tak, to Łysa Góra, miejsce bardzo popularne w filmach pornograficznych. Jednej nocy straciłam swoją kobiecą tożsamość. To był cios poniżej pasa. Dużo poniżej. Co to za klacz bez grzywy? Zrozpaczona chwyciłam się za głowę a włosy, które zaplątały mi się w palce już tam zostały. Oł maj gat, to już! Stoję przed lustrem i próbuje zidentyfikować swoje emocje…  Jakoś tak z oczu mi dziwnie patrzy-  Tak, to jest szok. Teraz patrzę spod byka- Tak, to złość. O, teraz patrzę jak się patrzy- Tak, to spokój jest, ewidentnie. Pogodziłam się z nową sytuacją w minutę. Stoję i wyciągam sobie włosy, kosmyk po kosmyku a z każdym kosmykiem przeżywam zdumienie na nowo. Stop! Jadę wieczorem do ciotki, muszę sobie jakieś zostawić! Nie kupiłam w końcu nic na głowę.

Zamawiam turbany. Zanim dostanę przesyłkę, co rano zagrabiam paznokciami włosy z poduszki, wyciągam je z syfonu, z swetra, ze swojej zupy, z ust. Łaskoczą mnie po twarzy, wślizgują się chytrze za dekolt, zjeżdżają po plecach, wiążą mi stopy. Czasami robię bratu żart i mu grożę, że jeśli nie spełni jakiejś mojej zachcianki to sobie wyrwę włosy z głowy. Nie bawi go ten widok tak jak mnie, więc chętnie stosuję ten rodzaj szantażu. Zawsze działa. Nazajutrz przychodzą do mnie koleżanki, pokazuję im sztuczkę z wyciąganiem sobie włosów. Ostatecznie śmieje się sama. Idziemy razem na spacer do lasu. Jest gorąco, smaruję się filtrem, zakładam na głowę lniany kapelusz. Przedzieramy się przez gęstowia w poszukiwaniu miejsca na piknik. W tym czasie moje kędziory próbują wyemigrować na czubek kapelusza. Przebijają się przez len i ruchem gąsienicowatym przesuwają się na skraj aby później spaść na rondo. Nie mogę powtrzymać śmiechu na ten widok. Znów śmieję się sama. Jednogłośne hahaha.

Jest przesyłka! Nie będę przymierzać, zanim nie zgolę głowy. Nie mam ochoty wyciągać później miliona włosów z moich nowiutkich turbanów. Staję przed lustrem i kiwam włosom na pożegnanie- Żegnam was drogie panie, nie płaczcie za moją ciepłą głową.  Zanim poproszę siostrę żeby dokonała dzieła, biorę szczotkę do ręki i próbuje wygrabić ile włosów się da- będzie mniej kłopotliwe golenie. Czeszę się i czeszę a końca nie widać. Jeden ruch szczotką i już trzeba odseparowywać syntetyczne włosie od mojego.  Umywalka zapełnia się siecią ciemnych nitek, muszę je uklepać, żeby się nie zaczęły wysypywać na podłogę. Myślałam, że w ciągu tego tygodnia straciłam większość włosów, wygląda jednak na to, że trochę tu postoję. Ręka boli a włosy się nie kończą. Dość, ileż można. Wołam siostrę, sprawdzam ostrość żyletki w golarce. Najpierw jednak muszę zrobić coś z włosami w umywalce. Tak je po prostu wyrzucić? E, pobawię się trochę. Ukulam z nich wielką piłkę. Robicie kulki z włosów, które wyciągacie z syfonu po wzięciu prysznica? Pewnie są wielkości wiśni. Ta, którą ja zrobiłam była wielkości sporego melona. Nadawała by się jako piłka do siatkówki plażowej. Sprawdziłam-  serwuje się nią wyśmienicie.

Wchodzę do wanny ubrana w strój kąpielowy. Anetka wkłada golarkę w moje włosy. Ni rusz. Ani w przód, ani w tył. Bierzemy więc nożyce i próbujemy obciąć mi włosy tuż przy głowie. Po zabiegu wyglądam, jak gdyby włosy wygryzły mi myszy. Dobra, pora na golarkę. Postanowiłyśmy poeksperymentować na mojej głowie. Najpierw siostra ogoliła mnie na Dominikana robiąc łyse kółko na czubku głowy, później wygoliła mi niżej obręcz  po to, aby później zgolić mi pół głowy a drugie zostawić. Ciągle wstawałam z wanny, żeby zobaczyć się w lustrze. Śmiałyśmy się jak wariatki. Swoją drogą okazało się, że golenie to nie taka łatwa sprawa. Godzinę spędziłam w wannie a co milimetr Aneta musiała płukać zapchaną golarkę.

Ostatni ruch golarką. Gotowe, mogę się zobaczyć. Chwilę jednak posiedzę w wannie i zapoznam dłonie z nową rzeczywistością, zanim poznają ją oczy. Gładko, bardzo gładko. Wstaję.

Ku mojemu zdumieniu okazało się, że to nadal ja. Ja bez czegoś, ale nadal ja! W końcu kiedy patrzę w lustro znajdujące się nad umywalką to nie mam tułowia, a przecież nie mam wątpliwości, że to ciągle ja. Zdecydowanie jednak wole nie mieć włosów, niż tułowia- głupio bym wyglądała. Ach, nie mogę oderwać od siebie wzroku mimo, że wciąż rzucam okiem. Zdaje się, że się sobie podobam, no tak, uśmiecham się!

Zawsze miałam wysokie czoło, ale teraz to już przesada. A zatem…

Czołem!

poniedziałek, 14 maja 2012

Dni, w których po prostu leżę.


Wróciłam do domu. Kołacza nie zastałam, choć do piekarnika wielokrotnie pukałam. Bazie dalej moczą nogi w wazonie. Mama przeistoczyła się w moją pielęgniarkę, kucharkę, rehabilitantkę. Zaścieliła mi łóżko, zrobiła delikatny obiadek, herbatkę, spytała, czy nie potrzebuje czegoś jeszcze. Nie, nie potrzebuje. Podłożyła mi więc więcej poduch, żebym mogła w łóżku usiąść i jeść, nałożyła koc na kołdrę. - Potrzebujesz czegoś jeszcze? - Nie, dziękuję, naprawdę niczego więcej nie potrzebuję. Schłodziła mi więc herbatkę, żebym się nie poparzyła, dała tackę na kolana, żebym się nie pobrudziła, skarpety na nogi mi naciągnęła. - O, jeszcze ziółka na trawienie, żebyś mi córuś nie wymiotowała. Dać Ci słomkę do kubeczka? Urocza ta moja mama.

Kilka dni spędziłam w łóżku przekonując mamę, że może jechać do pracy, że dam sobie radę. Miska była, więc miałam gdzie wymiotować, obiad czekał w garnuszku- porcja dla wróbelka, żebym podziubała ale nie zwróciła. Leżę w łóżku i walczę z bólem brzucha. Grawitacja w moim pokoju jest tak silna, że z trudem wstaję z łóżka. Nie stać mnie na czytanie książki, czy słuchanie muzyki. To zbyt męczące. Kilka dni leżę więc i nie robię nic prócz znoszenia bólu brzucha i opanowywania mdłości a największy wysiłek intelektualny na jaki mnie stać to liczenie, ile mam wziąć tabletek.

Dnia mijają a włos mi w z głowy nie spada. Niby fajnie ale... Chyba jestem tym faktem trochę rozczarowana. Spędziłam dużo czasu na przeglądaniu ofert turbanów i peruk i mam już swoje ulubione pozycje. Wszystko na marne? Uznałam, że mam niepowtarzalną okazję, żeby sprawdzić jak mi np. w prostych, rudych włosach. Całe życie mam kudłatą głowę, więc chętnie bym się na jakiś czas ponosiła na gładko. No i ten rudy, na który już wielokrotnie próbowałam się pofarbować i nigdy nie wyszła mi z tego marchewka, której pragnęłam, tylko jakiś cukrowy burak. Wygląda na to, że pora na linienie jeszcze nie nadeszła i może w ogóle nie nadejdzie. Czuje się już dobrze. Zrobię sobie zdjęcie.