poniedziałek, 3 grudnia 2012

Autoprzeszczep cytrynowy


Chemioterapię czas zacząć. Jestem proszona do sali zabiegowej na założenie wejścia centralnego. Sala zabiegowa, na środku kozetka a na niej ja do połowy naga. Lekarz nade mną, światło w oczy, proszę się odwrócić. Ten schemat powtarzał się już wielokrotnie. Powinnam się oswoić. Ja jednak każdy zabieg przeżywam bardziej emocjonalnie, boję się go tak bardzo, że na samo wspomnienie tego cisną mi się łzy w kąciki oczu. To tylko założenie takiego dużego wenflonu do żyły pod obojczykiem. Nic strasznego. Zabieg trwa może 10 min i boli tylko trochę. Jednak w trakcje zabiegu dzieje się coś dla mnie niezrozumiałego. Odpływam gdzieś, mam zawroty głowy jakbym była pijana, wyłączam się, czuję jakbym opuszczała ciało, jak gdyby działo się coś tak strasznego, że nie chcę przy tym być, więc wychodzę. Oślepia mnie lampa a z mojego nieruchomego spojrzenia spływają łzy. Pierwszy raz miałam takie uczucie, kiedy miałam robioną biopsję węzła chłonnego. Przykryto mi twarz, po środku znieczulającym nic nie czułam a jednak płakałam jak gdyby ci ludzie, tam nade mną, robili mi coś okropnego a ja nie mogę się ruszyć i uciec. Wychodzę więc z siebie, jestem nieobecna, nie czuje ciała. Wspominając to zdarzenie mam wrażenie, że to sen.

Leżę na łóżku, pielęgniarki podłączają mi kabelki do wejścia centralnego, programują pompę infuzyjną, która ma mi dawkować kroplówki. 4 doby ciągłego wlewu. - Może być naprawdę ciężko Pani Marzeno. Gdyby coś się działo… - mówi pielęgniarka. – Tak wiem, wtedy dzwonić - dokańczam. Bardzo męczy mnie pikanie pompy. Nie mogę przez nią spać a co kilkadziesiąt minut włącza się alarm, kiedy dla przykładu zmniejsza się ciśnienie w kabelku, bo np. przygniotłam go ręką. Muszę wtedy wzywać pielęgniarkę, żeby ten cholerny alarm wyłączyła, bo doprowadza mnie do szału. Zwłaszcza kiedy budzi mnie w nocy co godzinę. W końcu sama przez obserwowanie nauczyłam się go wyłączać i regulować, ale to i tak zmusza mnie co całonocnego wstawania z łóżka, żeby dobrać się do pompy.

4 doby chemioterapii minęły spokojnie. Takie tam wymioty, jakieś tam omdlenia, stosowne wyczerpanie i znośne bóle. Bez szału. Poranny obchód, udzielam wywiadu gronie lekarzy. Chwale się, że tak ładnie zniosłam chemię, że nie taki diabeł straszny. Profesor milczy. Wyraz jego twarzy mówi mi: nie mów hop…
Mijają kolejne dni. Leżę w łóżku a w tym czasie bomba z opóźnionym zapłonem niszczy potwora przy okazji demolując mój szpik kostny. Czuje się coraz gorzej, spadają mi wartości- szpik niszczeje więc nie ma kto produkować krwi. Pielęgniarki przynoszą worki z czerwonym płynem od honorowych dawców. Przetaczają mi płytki krwi jedna za drugą. Ciekawe, kim są Ci ludzie, którzy oddali krew. Nawet nie wiedzą, że ich dar właśnie ratuje mi życie. Chciałabym im podziękować.

Czuję się fatalnie, wymiotuję non stop, nie potrafię jeść, nie potrafię wstać, jestem zmęczona jak koń po westernie. Zawroty głowy nie pozwalają mi zmienić pozycji z leżącej na siedzącą tak, aby nie zwymiotować. Dostaję obiad, sam jego zapach przyprawia mnie o mdłości. Jem w pozycji horyzontalnej. Kładę talerz na kołdrze, tuż pod spoczywającą na poduszce głową. Dociskam ciepłą ceramikę do brody i cisnę widelcem kartofel wprost do otwartych  ust. Albo obok.  Po wszystkim wyglądam, jakbym próbowała wymieszać bigos głową.

Dzień autoprzeszczepu. Leżę z podpiętymi kabelkami, którymi spływają do moich żył komórki macierzyste. Lekarze wiszą nade mną i sprawdzają, czy wszystko przebiega sprawnie. Jestem tak bardzo zmęczona, że nawet na to wszystko nie patrzę. Drzemię.
 – Proszę na nas patrzeć. Patrzeć i mówić – instruują mnie lekarze. Ledwo zipie a tu nie dość, że powieki dźwignąć muszę to jeszcze język w ruch wprawiać. – Ale po co? – pytam. - Mamy wtedy pewność, że pani żyje- odpowiedział lekarz. Na jego twarzy nie dopatrzyłam się jednak psotnego mrugnięcia okiem.

Czuję obrzydliwy smak w ustach. Najohydniejszy z najohydniejszych. Słone mydło, paskudztwo, wstrętność, okropieństwo. Dźwiga mi się żołądek. - Będę wymiotować- uprzedzam. Pielęgniarka szybko podaje mi miskę, lekarz „pożyczył” od pacjenta z sali obok cukierek dla mnie aby zredukować traumę moich kubków smakowych. Am! Landrynka wylądowała na języku a stamtąd wśliznęła się do gardła i sunęła w stronę płuc… Duszę się, kaszlę, próbuję ją wykrztusić, brak mi tchu! Lekarze stoją spokojnie a ja wymachuję rękami, żeby mi pomogli, żeby w plecy przywalili! Oni zaś przyglądają się badawczo, zerkają na zegarek… Myślałam, że już po mnie, kiedy nagle cukierek wystrzelił z mojego gardła i zawirował w misce. – O matko, my myśleliśmy, że pani po prostu wymiotuję tak jak zapowiadała!- skomentował zaskoczony lekarz. Mało brakowało dokonała bym żywota a w akcie zgonu napisano by: „Pacjentka zmarła podczas przeszczepu- udławiła się landrynką. Szczegóły wydarzenia: Landrynka była o smaku cytrynowym.”


To była ostatnia z zabawnych sytuacji podczas mojego przeszczepu, ale o tym w środę.