Jestem tu już trzeci tydzień, pojawiły się pierwsze
leukocyty na horyzoncie. Ból powolutku ustaje. Mimo wsparcia, jakie tutaj
dostaję nadal czuje się okropnie. Potrafię już siadać i wstawać, więc wychodzę
do łazienki i wyję. Wyję też w swojej izolatce, ale tu czuje się swobodniej.
Ukręcam tampony z chusteczek i wpycham sobie do nosa, bo nie nadążam z wydmuchiwaniem
nosa. Wyję non stop, przy jedzeniu, w toalecie, kiedy przewracam się w nocy z
boku na bok, kiedy mówię, kiedy się modlę, kiedy się budzę i zasypiam. W
beczeniu wyrobiłam normę ząbkującego niemowlaka. Mam już od tego obtarty nos i
zakwasy na brzuchu.
Moja czarna, krótka fryzurka powoli zaczyna opuszczać
moją głowę przysparzając sanitariuszkom pracy przy sprzątaniu moich włosów z
podłogi i przebieraniu pościeli. Już zapomniałam, że te włosy były tak tylko na
chwilę, że przy przeszczepie się nie ostoją. Nie wzięłam ani golarki ani nic na
głowę. Mam bardzo niskie wartości, więc i tak nie mogłabym ogolić głowy, żeby
nie ryzykować zacięcia się i zakażenia. Mnie jednak bardzo denerwują plątające
się wszędzie nici. Postanowiłam- skoro nie mogę ich ogolić to je powyrywam.
Poszłam pod prysznic, uklęknęłam, puściłam wodę i wyszarpywałam całe pęki
włosów. Nie bolało. Trwało to tak długo aż zauważyłam, że klęczę już nie w
wodzie a na dywanie z czarnego mchu. Czuję pod dłoniami, że zostało jeszcze kilka
kosmyków, ale nie potrafiłam ich już wyciągnąć. Wychodzę spod prysznica, czuję
jak drżą mi ręce i uda ze zmęczenia. Patrzę w lustro… Przez chwile myślałam, że
widzę Goluma z Władcy Pierścieni, ale i tak nie wywołało to uśmiechu na mojej
twarzy. Zobaczyłam bladą twarz z dziwnie zapadniętą skórą wokół oczu, łysą głowę
i kilka zwisających kosmyków… Popłakałam się. Byłam w tak fatalnej kondycji
psychicznej, że nawet takie głupstwo jak wygląd podcięło mi nogi. Poczułam się
wstrętna. Co gorsza- zdałam sobie sprawę, że nie mam nic, czym mogła być
zasłonić swoje szkaradne oblicze. Leżę w łóżku i wycieram płacz w ligninę dziwiąc
się sobie jednocześnie, że taki oto marny powód go wyzwolił.
Zaczął się wieczorny obchód. Przez niedomknięte drzwi
wkrada się cichy głos lekarza… O nie! To ten lekarz, który nie powinien tu pracować,
gdyż jest zbyt przystojny a swym obliczem peszy mnie. Nie może mnie zobaczyć w
takim stanie! Chowam się pod kołdrę i robię w niej małą szczelinę- będę mu przez nią odpowiadać. Powiem, że
wszystko dobrze i na pewno szybko sobie pójdzie. Kiedy jednak lekarz zapukał w
moje drzwi szybko zdałam sobie sprawę, że to, co robię jest strasznie głupie i
błyskawicznie wyciągnęłam głowę zza kurtyny pościeli. - Jak się pani czuje? - pyta z troską dr
Apollo. - Źle, jestem smutna i brzydka! – wykrzyknęłam i zapłakałam jak
nadąsane, rozpieszczone dziecko. - Ale dobrze pani wygląda – odpowiedział
lekarz próbując mnie pocieszyć.
Już sobie poszedł, uff. Nie wytrzymam, muszę coś zrobić z
Golumem. Dzwonię do taty, proszę żeby przywiózł mi maszynkę elektryczną, którą
strzyże psa. Przyszła dostawa. Pielęgniarka goli mi głowę. Gotowe- jestem łysa,
całkowicie i pięknie.
Jedną z niewielu nocy, którą potrafiłam tutaj spokojnie
przespać, przerwał mi ból klatki piersiowej. Zbudziłam się, staram się złapać
głęboki oddech, czuję jak ciężko mi to przychodzi. Wraz z szumem mojego wydechu,
z gardła słychać musowanie, jakby oranżada próbowała wydostać się z mojego
żołądka. Znam to- już z tego powodu wylądowałam kiedyś w szpitalu po jednej z
chemioterapii. Zaczynam się dusić, nie potrafię napełnić płuc. Jest trzecia w
nocy, wzywam pielęgniarkę. Na lekarzy muszę poczekać do rana, powoli wpadam w
panikę, bo czuję się coraz gorzej, nie potrafię spokojnie oddychać, kaszlę,
zalewam się potem. Poranny obchód, stetoskop lepi się do moich piersi, przybyło
i RTG na kółeczkach. Obustronne zapalenie płuc. – Jeszcze długo stąd Pani nie
wyjdzie- skwitował lekarz. Przyjmuje kolejne kroplówki z antybiotykami, męczy
mnie gorączka. Dmucham do takiego urządzenia przypominającego maszynę losującą
lotto i chodzi o to, aby tak mocno dmuchać, żeby piłeczki lewitowały. Bardzo to
magiczne.
Mijają dni a ja czuję się coraz lepiej. Wraz ze wzrostem
leukocytów samoistnie ustąpił ból odbytu, który spieprzył mi pobyt w tym
parahotelu. Tak, to mogło się źle skończyć... Umrzeć z powodu odbytu? No
niezbyt to romantyczne. Ale już jest dobrze. Płuca pozwalają mi na
zaczerpnięcie pełnego oddechu, temperatura mojego ciała obniżyła się już do
upragnionego 36.6, leukocyty rosną jak na drożdżach- tak bardzo, że aż mnie w
kościach rozpiera i nie potrafię bez bólu zmienić pozycji. No i spuchłam
trochę- plus 5 kg w dwa dni. Może dla Amerykanina to żaden tam wyczyn, ale dla
mnie owszem. Dostałam tabletki na sikanie. Wysikałam 5 kg nadwyżki wody w moim
organizmie i w końcu potrafię ściągnąć pierścionek z palca.
Nadszedł dzień na który czekałam, martwiąc się, że nie
przyjdzie. Wychodzę! Lekarz zaskoczył mnie ta informacją, a ja zaskoczyłam
lekarzami łzami w oczach. Leukocyty wzrosły już na tyle, że mogę obcować z
rzeczywistością pozaszpitalną. Nadal mnie mdli, czasem wymiotuję i jestem
bardzo słaba, ale lekarze powiedzieli, że mogę już w domu dochodzić do siebie.
Spędziłam tu ponad miesiąc. Boże, tak się bałam. Ale wychodzę, wszystko jest
ok, wychodzę… Powtarzam to jak mantrę i wciąż nie mogę uwierzyć. Powolutku się
pakuję, bo nadal mam zawroty głowy i nie chciałabym odcisnąć zębów na stole.
Wkładam na siebie warstwy ubrań, wciskam sweter do spodni, żeby upozorować
brzuch. Mama zawsze się niepokoi, kiedy chudnę. 6 kg spadku i tak nie umknie
jej uwadze, ale chociaż na przywitanie nie zrobię na niej mizernego wrażenia. Witam
się z mamą, nasze ciepłe łzy kołyszą się w oku. Wchodzimy do windy a w niej
Pani Profesor wita mnie optymistycznym akcentem: „Proszę dziękować mamie, że
nie przystała na propozycję alloprzeszczepu. Gdyby nie ona, już by Pani ze mną tą
windą więcej nie jechała…”. Dźwigam lewy kącik ust do uśmiechu a prawy ciągle
jakby sparaliżowany.
Poprosiłam mamę, żeby zawiozła mnie do siostry. Aneta to
nie tylko siostra ale i przyjaciółka od serca- jak mawiała Ania Shirley o
swojej ukochanej Dianie. Wysiadamy z samochodu, mama bierze mnie pod pachę i
ciągnie w górę po schodach. Pewnie z zewnątrz wygląda to tak, jakbym to ja
wspierała mamę a nie ona mnie, tym bardziej, że jestem znacznie wyższa od mojej
matuli. Wchodzimy do mieszkania, jest ciepło i przytulnie. Anetka specjalnie
nagrzała swój pokój, żeby było mi w nim dobrze. Wszystkie padamy na zaścielone
łóżko, trzy kochające się baby leżą i rozprawiają jak logistycznie rozplanować
przytulanie, żeby żadna nie miała go mniej. Jest tak cudownie ciepło, kojąco,
całuję ich pachnące lica, miziam palcami stóp ich palce. Jestem przytulona. Tak
mi tego brakowało, że muszę dusić w sobie płacz. Jestem tu i jestem teraz
szczęśliwa.
Mama pojechała do domu, ja zostałam z siostrą. Mamy
okazję do popłakania sobie w swoim towarzystwie, więc nie przepuszczamy okazji.
Anetka przygotowuje mi kąpiel. Piana z pękającymi bąbelkami przyjmuje moje stopy
a później całą mnie. Zanurzyłam się w pachnącej, ciepłej wodzie, którą Anetka
bierze w dłonie i wylewa na moją głowę, ręce i nogi, które nie zmieściły się w
starej wannie. Gąbką wyciera całą moją przesiąknięta szpitalem skórę, mydli
moje stopy, dłonie, uszy. Co jakiś czas wychodzi do kuchni i przynosi kolejny
czajnik wrzątku. Spokojnie, powoli, ciepło… Jest mi tak dobrze, że zwykły uśmiech
nie oddaje mojej radości. Leżę w wannie i śmieję się w głos a moja Diana myje
moją łysą czaszkę. Potem ręcznik: noga- noga, ręka- ręka, szuru szuru, palec w
uchu. Jestem czysta, pachnąca i rumiana. Wyglądam na żywą, zdecydowanie!
Kochani, nawet nie wiecie, jak się cieszę, że mam w Was
wsparcie. Głupi blog a okazuje się być tak silnym medium. Ale w Was siła! Adcetris-
dzięki Wam jest teraz na moim celowniku. Krzesicie iskry nadziei. Dziękuję za
zaangażowanie w sprawę!