poniedziałek, 18 marca 2013

Autoprzeszczep cytrynowy cz. IV


Jestem tu już trzeci tydzień, pojawiły się pierwsze leukocyty na horyzoncie. Ból powolutku ustaje. Mimo wsparcia, jakie tutaj dostaję nadal czuje się okropnie. Potrafię już siadać i wstawać, więc wychodzę do łazienki i wyję. Wyję też w swojej izolatce, ale tu czuje się swobodniej. Ukręcam tampony z chusteczek i wpycham sobie do nosa, bo nie nadążam z wydmuchiwaniem nosa. Wyję non stop, przy jedzeniu, w toalecie, kiedy przewracam się w nocy z boku na bok, kiedy mówię, kiedy się modlę, kiedy się budzę i zasypiam. W beczeniu wyrobiłam normę ząbkującego niemowlaka. Mam już od tego obtarty nos i zakwasy na brzuchu.

Moja czarna, krótka fryzurka powoli zaczyna opuszczać moją głowę przysparzając sanitariuszkom pracy przy sprzątaniu moich włosów z podłogi i przebieraniu pościeli. Już zapomniałam, że te włosy były tak tylko na chwilę, że przy przeszczepie się nie ostoją. Nie wzięłam ani golarki ani nic na głowę. Mam bardzo niskie wartości, więc i tak nie mogłabym ogolić głowy, żeby nie ryzykować zacięcia się i zakażenia. Mnie jednak bardzo denerwują plątające się wszędzie nici. Postanowiłam- skoro nie mogę ich ogolić to je powyrywam. Poszłam pod prysznic, uklęknęłam, puściłam wodę i wyszarpywałam całe pęki włosów. Nie bolało. Trwało to tak długo aż zauważyłam, że klęczę już nie w wodzie a na dywanie z czarnego mchu. Czuję pod dłoniami, że zostało jeszcze kilka kosmyków, ale nie potrafiłam ich już wyciągnąć. Wychodzę spod prysznica, czuję jak drżą mi ręce i uda ze zmęczenia. Patrzę w lustro… Przez chwile myślałam, że widzę Goluma z Władcy Pierścieni, ale i tak nie wywołało to uśmiechu na mojej twarzy. Zobaczyłam bladą twarz z dziwnie zapadniętą skórą wokół oczu, łysą głowę i kilka zwisających kosmyków… Popłakałam się. Byłam w tak fatalnej kondycji psychicznej, że nawet takie głupstwo jak wygląd podcięło mi nogi. Poczułam się wstrętna. Co gorsza- zdałam sobie sprawę, że nie mam nic, czym mogła być zasłonić swoje szkaradne oblicze. Leżę w łóżku i wycieram płacz w ligninę dziwiąc się sobie jednocześnie, że taki oto marny powód go wyzwolił.

Zaczął się wieczorny obchód. Przez niedomknięte drzwi wkrada się cichy głos lekarza… O nie! To ten lekarz, który nie powinien tu pracować, gdyż jest zbyt przystojny a swym obliczem peszy mnie. Nie może mnie zobaczyć w takim stanie! Chowam się pod kołdrę i robię w niej małą szczelinę-  będę mu przez nią odpowiadać. Powiem, że wszystko dobrze i na pewno szybko sobie pójdzie. Kiedy jednak lekarz zapukał w moje drzwi szybko zdałam sobie sprawę, że to, co robię jest strasznie głupie i błyskawicznie wyciągnęłam głowę zza kurtyny pościeli.    - Jak się pani czuje? - pyta z troską dr Apollo. - Źle, jestem smutna i brzydka! – wykrzyknęłam i zapłakałam jak nadąsane, rozpieszczone dziecko. - Ale dobrze pani wygląda – odpowiedział lekarz próbując mnie pocieszyć.

Już sobie poszedł, uff. Nie wytrzymam, muszę coś zrobić z Golumem. Dzwonię do taty, proszę żeby przywiózł mi maszynkę elektryczną, którą strzyże psa. Przyszła dostawa. Pielęgniarka goli mi głowę. Gotowe- jestem łysa, całkowicie i pięknie.

Jedną z niewielu nocy, którą potrafiłam tutaj spokojnie przespać, przerwał mi ból klatki piersiowej. Zbudziłam się, staram się złapać głęboki oddech, czuję jak ciężko mi to przychodzi. Wraz z szumem mojego wydechu, z gardła słychać musowanie, jakby oranżada próbowała wydostać się z mojego żołądka. Znam to- już z tego powodu wylądowałam kiedyś w szpitalu po jednej z chemioterapii. Zaczynam się dusić, nie potrafię napełnić płuc. Jest trzecia w nocy, wzywam pielęgniarkę. Na lekarzy muszę poczekać do rana, powoli wpadam w panikę, bo czuję się coraz gorzej, nie potrafię spokojnie oddychać, kaszlę, zalewam się potem. Poranny obchód, stetoskop lepi się do moich piersi, przybyło i RTG na kółeczkach. Obustronne zapalenie płuc. – Jeszcze długo stąd Pani nie wyjdzie- skwitował lekarz. Przyjmuje kolejne kroplówki z antybiotykami, męczy mnie gorączka. Dmucham do takiego urządzenia przypominającego maszynę losującą lotto i chodzi o to, aby tak mocno dmuchać, żeby piłeczki lewitowały. Bardzo to magiczne.

Mijają dni a ja czuję się coraz lepiej. Wraz ze wzrostem leukocytów samoistnie ustąpił ból odbytu, który spieprzył mi pobyt w tym parahotelu. Tak, to mogło się źle skończyć... Umrzeć z powodu odbytu? No niezbyt to romantyczne. Ale już jest dobrze. Płuca pozwalają mi na zaczerpnięcie pełnego oddechu, temperatura mojego ciała obniżyła się już do upragnionego 36.6, leukocyty rosną jak na drożdżach- tak bardzo, że aż mnie w kościach rozpiera i nie potrafię bez bólu zmienić pozycji. No i spuchłam trochę- plus 5 kg w dwa dni. Może dla Amerykanina to żaden tam wyczyn, ale dla mnie owszem. Dostałam tabletki na sikanie. Wysikałam 5 kg nadwyżki wody w moim organizmie i w końcu potrafię ściągnąć pierścionek z palca.

Nadszedł dzień na który czekałam, martwiąc się, że nie przyjdzie. Wychodzę! Lekarz zaskoczył mnie ta informacją, a ja zaskoczyłam lekarzami łzami w oczach. Leukocyty wzrosły już na tyle, że mogę obcować z rzeczywistością pozaszpitalną. Nadal mnie mdli, czasem wymiotuję i jestem bardzo słaba, ale lekarze powiedzieli, że mogę już w domu dochodzić do siebie. Spędziłam tu ponad miesiąc. Boże, tak się bałam. Ale wychodzę, wszystko jest ok, wychodzę… Powtarzam to jak mantrę i wciąż nie mogę uwierzyć. Powolutku się pakuję, bo nadal mam zawroty głowy i nie chciałabym odcisnąć zębów na stole. Wkładam na siebie warstwy ubrań, wciskam sweter do spodni, żeby upozorować brzuch. Mama zawsze się niepokoi, kiedy chudnę. 6 kg spadku i tak nie umknie jej uwadze, ale chociaż na przywitanie nie zrobię na niej mizernego wrażenia. Witam się z mamą, nasze ciepłe łzy kołyszą się w oku. Wchodzimy do windy a w niej Pani Profesor wita mnie optymistycznym akcentem: „Proszę dziękować mamie, że nie przystała na propozycję alloprzeszczepu. Gdyby nie ona, już by Pani ze mną tą windą więcej nie jechała…”. Dźwigam lewy kącik ust do uśmiechu a prawy ciągle jakby sparaliżowany.

Poprosiłam mamę, żeby zawiozła mnie do siostry. Aneta to nie tylko siostra ale i przyjaciółka od serca- jak mawiała Ania Shirley o swojej ukochanej Dianie. Wysiadamy z samochodu, mama bierze mnie pod pachę i ciągnie w górę po schodach. Pewnie z zewnątrz wygląda to tak, jakbym to ja wspierała mamę a nie ona mnie, tym bardziej, że jestem znacznie wyższa od mojej matuli. Wchodzimy do mieszkania, jest ciepło i przytulnie. Anetka specjalnie nagrzała swój pokój, żeby było mi w nim dobrze. Wszystkie padamy na zaścielone łóżko, trzy kochające się baby leżą i rozprawiają jak logistycznie rozplanować przytulanie, żeby żadna nie miała go mniej. Jest tak cudownie ciepło, kojąco, całuję ich pachnące lica, miziam palcami stóp ich palce. Jestem przytulona. Tak mi tego brakowało, że muszę dusić w sobie płacz. Jestem tu i jestem teraz szczęśliwa.

Mama pojechała do domu, ja zostałam z siostrą. Mamy okazję do popłakania sobie w swoim towarzystwie, więc nie przepuszczamy okazji. Anetka przygotowuje mi kąpiel. Piana z pękającymi bąbelkami przyjmuje moje stopy a później całą mnie. Zanurzyłam się w pachnącej, ciepłej wodzie, którą Anetka bierze w dłonie i wylewa na moją głowę, ręce i nogi, które nie zmieściły się w starej wannie. Gąbką wyciera całą moją przesiąknięta szpitalem skórę, mydli moje stopy, dłonie, uszy. Co jakiś czas wychodzi do kuchni i przynosi kolejny czajnik wrzątku. Spokojnie, powoli, ciepło… Jest mi tak dobrze, że zwykły uśmiech nie oddaje mojej radości. Leżę w wannie i śmieję się w głos a moja Diana myje moją łysą czaszkę. Potem ręcznik: noga- noga, ręka- ręka, szuru szuru, palec w uchu. Jestem czysta, pachnąca i rumiana. Wyglądam na żywą, zdecydowanie!


Kochani, nawet nie wiecie, jak się cieszę, że mam w Was wsparcie. Głupi blog a okazuje się być tak silnym medium. Ale w Was siła! Adcetris- dzięki Wam jest teraz na moim celowniku. Krzesicie iskry nadziei. Dziękuję za zaangażowanie w sprawę!

środa, 13 marca 2013

Przeszczep cytrynowy cz.III


Wartości nie chcą mi rosnąć a upłynęło już wystarczająco dużo czasu, żeby zaczęło mnie to martwić. Czuję się fatalnie, nie mam sił usiąść, nie mam sił rozmawiać. Dostaję codziennie zastrzyki: czynnik wzrostu. Ma on pomóc mojemu szpikowi regenerować się po masakrze jaką przeszedł. Popalone chemią błony śluzowe przełyku i układu pokarmowego nie pozwalają mi zjeść posiłku bez bólu, wymiotów i biegunki. Leżę w łóżku odbierając jedynie bodźce zmysłowe- ślepi, boli, drażni bębenki… Przygaszone światło za oknem kuje moje ślepia. Zamykam oczy na cały dzień. Ruch dookoła mnie odbieram tylko uchem: wchodzą pielęgniarki, wychodzą pielęgniarki, sanitariuszki przynoszą jedzenie, sanitariuszki wynoszą jedzenie… Zbiór informacji z całego dnia to jedynie fale dźwiękowe, powieki moje nie mają już sił sprzeciwiać się grawitacji a oślepione oko szybko chce wrócić za ciemną kurtynę.

Leżę i czuję się taka strasznie ciężka. Plecy jak z żelaza, sztywny kark, który nie chcę podnieść głowy, pięty wbijające się w materac. Zaczynam czuć znany mi ból. To chyba odbyt- znowu on? Biedak jest już wycieńczony biegunkami, też ma prawo do chwili słabości. Nie pękaj!- próbuję go pocieszyć.

Pękł. Sam z siebie, wybrał właśnie to miejsce i czas, kiedy jestem najsłabsza. Najbliższy przyjaciel mojego Odbytu- pan Proktolog- powiedział mi, że szczelina odbytu to taka pierdoła jak wrastający paznokieć i że często zdarza się podczas chemioterapii ale niestety nie da się jej zapobiec. Niestety podczas przeszczepu szpiku, kiedy ma się zerowe wartości, nic nie jest pierdołą. Mała szczelinka, która u normalnej zdrowej osoby od razu by się zagoiła i nawet nie dałaby o sobie znać, u „przeszczepowca” to olbrzymi krater, jak stąd do jądra ziemi. Nie goi się, bo nie ma w krwi odpowiednich komórek- tynkarzy, który zaklepią pęknięcie w ścianie. Może też dojść do poważnego zakażenia, bo nie ma komórek odpornościowych, które by pilnowały wejścia do krwioobiegu i niszczyły każdego, kto chciałby je przekroczyć żeby napsuć mi krwi. Wiem, że to poważna sprawa. Mój niepokój wzrasta a ból się nasila.

Nie wiem, co ze sobą zrobić, ból jest coraz silniejszy, nie pomaga zmienienie pozycji, nie pomagają kroplówki z środkiem przeciwbólowym. Jestem na granicy płaczu. Ból jest coraz silniejszy, pulsuje, nie wiem już, gdzie jest jego źródło, rozrywa mi ciało. Nie mogę się ruszyć, nie potrafię choćbym chciała, lekarze interweniują ale to nic nie daje. Panie z sali obok zamykają drzwi, żeby nie słyszeć mojego krzyku. Nigdy nie miałam do czynienia z takim bólem, lekarze dokładają mi kroplówek. Opioidowe środki przeciwbólowe również nie działają.

Poznałam ten rodzaj bólu, który prowadzi do rozpaczy. Chciałabym stracić przytomność. Mijają godziny, mija noc. Ból jest nie do zniesienia, nie potrafię wpłynąć na niego moją wolą, nie daje mi spokoju ani na chwilę. Pęta każdą moją myśl, buduje złudzenie nieskończoności, ogarnia całe moje ciało. Nie mogę się ruszyć, leże na boku już od kilku dni a ból razem ze mną. Nie jem i nie piję, byleby nie musieć korzystać z toalety. Gorączkuję, leżę nieruchoma, panie pielęgniarki myją mnie. Jestem niesamodzielna, musiałam przyznać się do tego, przełamać wstyd i dać sobie umyć tyłek.

Mijają dni, odwiedza mnie sztab lekarzy z profesorką na czele.
- Pani Marzeno, jak dobrze, że nie zrobiliśmy Pani tego alloprzeszczepu a zdecydowaliśmy się na auto. Gdyby nie Pani mama, gdyby nie jej wątpliwości… Nie byłoby już Pani z nami. Później pokiwała głową w zamyśleniu, jak gdyby wyobrażała sobie, jak tragicznie mogłoby się to skończyć. I dodała:
- Nie możemy zrobić pani alloprzeszczepu…
- Jak to? – spytałam przerażona. Wiem przecież, że przeszczep od dawcy miał być moją ostatnią szansą na wyzdrowienie a te autoprzeszczepy to tylko przygotowanie do niego.

Pani profesor wyszła zostawiając mnie bez odpowiedzi. Poczułam jakbym usłyszała wyrok śmierci bez prawa odwołania. Poprosiłam swoją lekarkę, aby ze mną została. Wybuchłam płaczem. Wiem, że ten i późniejszy autoprzeszczep miały mnie tylko przygotować pod alloprzeszczep. Lekarze mówili, że kolejne autoprzeszczepy prawdopodobnie niewiele pomogą, ale być może sprawią, że przeszczep od dawcy będzie bezpieczniejszy i być może on mnie wyleczy. Powiedzieli też, że dłużej nie mogę być leczona tak silną i toksyczną chemią, bo prędzej umrę z powodu jej powikłań niż z powodu samego chłoniaka. Alloprzeszczep miał być zatem moją ostatnią szansą na zdrowie.

- Jak nie alloprzeszczep to co?-  Pytam lekarkę mając nadzieję, że powie mi, że pani profesor to kłamczucha. - Nie wiem - odpowiedziała zakłopotana - Może chemia podtrzymująca- dodała. - Czyli biorę chemię tak długo jak zdołam a potem umrę? Umrę?- powtórzyłam. - Każdy umrze- odpowiedziała wymijająco lekarka.

Shake’a ze strachu, szoku i bólu wypiłam na raz, prawie dławiąc się ilością. Wiem, że alloprzeszczep, kiedy tak fatalnie przechodzę autoprzeszczepy, byłoby w tej chwili dla mnie niebezpieczny jak skok bungie na gumie z majtek. Powoli dochodzi do mnie również to, że gdyby to był alloprzeszczep a nie auto, to by mnie tu już nie było... Nie byłoby mnie tu. Jak to możliwe, że mogłoby mnie nie być? O mały włos, prawie, Bogu dzięki. Kwestia jednej trafnej decyzji. Jednak Jestem- jakie to nieoczywiste.

Leżę w łóżku i płaczę. Ból związany ze szczeliną odbytu nie niknie, ale teraz nawet on oddał pałeczkę prawdziwej gehennie duszy. A więc umrę. Raczej prędzej, niż później. Choruję już wystarczająco długo aby przetrawić temat śmierci i wydawało mi się, że jest już strawiony. Czułam się już w miarę pogodzona ze śmiercią, nie wypierałam jej, nie trzymałam się kurczowo tego, że muszę wyzdrowieć i o innej opcji nie chcę słyszeć. Walczyłam i byłam nastawiona na wygraną ale chciałam być również gotowa na zejście z boiska. Oswajałam śmierć, aby się jej nie bać. Myślałam, że trzymam ją w karbach. Rzeczywistość okazała się inna kiedy śmierć przestała być już dla mnie tylko lękiem tanatycznym do dywagowania, ale stała się rzeczywista, tutejsza i bliska jak podkoszulka. Kiedy poczułam tak ogromny ból fizyczny, tak długi i nieznośny, kiedy poczułam tak olbrzymią bliskość śmierci to ogarnął mnie strach, którego nie potrafię nakreślić żadnymi słowami. Byłam wtedy sama. Tak długo i nieznośnie. Nie pomógł psycholog ani tabletki uspokajające. I wtedy pękłam.  Przed lekarzami, przed pielęgniarkami, przed księdzem... Wyjęczałam, wypłakałam jak bardzo nie chce umierać, jak bardzo się tego boję, że nie chcę odchodzić nieprzygotowana, że sama nie potrafię się przygotować. Teraz żałuję, że nie pękłam wcześniej, dostałam bowiem taką pomoc, jakiej bym sobie nie wyśniła, pomoc, na którą nie pozwoliłam sobie wcześniej, bo liczyłam tylko na siebie. Zosia Samosia.

Zosie Samosie zastrzeliłam. Dałam sobie pozwolenie na bycie smutną, na bycie potrzebującą. To wszystko zmieniło. Rozmowy z pielęgniarkami i lekarzami przestały być już tylko obrotem informacjami a codzienne spotkania z księdzem jedynie wymianą grzeczności. Dostałam tak mnóstwo ciepła, te szczere rozmowy, przytulenie przez zapłakaną pielęgniarkę, wspólna modlitwa... Odżywam, powoli zaczynam sklejać swoje załamania. Wyspowiadałam się i przyjęłam sakrament chorych. Ksiądz okazał się być najwłaściwszym człowiekiem na najwłaściwszym miejscu. Bez jego wiary, która podbudowała moją, nie dałabym rady. Rozmowy o śmierci, o hospicjum, o tym jak się umiera stały się normalne jak rozmowy o tym, co na obiad.  I modlitwa. Mnóstwo modlitwy, mnóstwo Boga, mnóstwo Miłości. Nigdy już nie chce żyć bez Boga.

Nie wiem nawet, jak nazywa się ksiądz, który mnie odwiedza, ale wiem jedno- ten ksiądz żyje miłością. Przeprowadziliśmy mnóstwo trudnych rozmów. Od kilku dni zadaje mu multum pytań, jak dzieciak, który pierwszy raz usłyszał o Bogu. Było jeszcze jedno pytanie, które mnie trapiło, ale nie zadawałam go, bo bałam się odpowiedzi. W końcu zdobywam się na odwagę, napinam się…
- Czy Ksiądz jest wzywany kiedy pacjent umiera? – spytałam, udając opanowaną.
- Nie.
To było dla mnie wstrząsające słowo na trzy litery. Rozpłakałam się i powiedziałam, że nie chcę być sama jeśli będzie mi dane umrzeć w szpitalu…
- Przecież Jezus z Tobą będzie!- odpowiedział z takim przekonaniem, jak gdyby było to tak oczywiste, że aż dziw, że o to pytam.
Erupcja moich kanalików łzowych była tak gwałtowna, że myślałam, że tylko dzieci tak potrafią. Zalałam się łzami w mig.


Do szpitala zabrałam sobie tomik wierszy Z. Krasińskiego. Nowy nabytek. Wzięłam na ślepo, bo był za grosze. Trafiłam tam na wiersz, który tu- między zimną podłogą a białym sufitem- stał się moim wytchnieniem i modlitwą.

Modlitwa, żeby umrzeć młodą

Dozwól, Panie, bym zniknęła jak kwiat, ścięty kosą o południu - bym nie więdnęła w wieczornej żałobie.
Dzieci moje jak rozwiną się na podobieństwo pączków pękających, przechodzących w róże, wtedy czas mi odejść, Panie!
O, skróć pielgrzymkę moją - umniejsz chwil starości próbie mojej!
Duch mój w świeżości niech oderwie się od świeżego ciała!
Niech umieram w pełności sił!
Niech konam w latach, w których Syn Twój skonał - niechaj nie przeżywam siebie samej!
Niechaj nie słyszę głosów ludzkich, mówiących o mnie, jakom była kiedyś!
O jesieni życia niechaj odlecę jak liście borów, jak kwiaty łąk, jak motyle kwiatów!
Zimy ciemnej, zimy martwej nie nasyłaj na mnie, o miłości moja!
Nie karaj mnie tym, czym ukarałeś starców - przywiązaniem do ziemi!
Nie każ mi z wolna stąpać ku trumnie i co krok obzierać się na niwy zielone, na błonia przeszłości!
Udaruj mnie statkiem i niebo jaźnią śmierci!
Wlej we mnie wiarę, że tam młodość bez końca, że tam życie wiośniane!
Niechaj czuję, że dni mi ubywa, a że mi coraz spieszniej ku Tobie!
Nie dopuść, bym zwiędłymi wieńcami igrać miała, jakom igrała o świcie wieku mojego!
Daj, daj mi umrzeć młodą! Daj, bym z wiosny ziemskiej przeszła do niebieskiej, jak akord, co z niższego w wyższy ton się przewija - jak promień w tęczy, co z słabszej barwy w ognistszą się podnosi — jak myśl natchniona, co w jednej chwili staje się porywającą, wielką, nieśmiertelną!
Błogosławić Ci będę w chwili zgonu mego - ale jeśliś mi przeznaczył długie dni, długie męczeństwo,
O Panie, niechaj stanie się wola Twoja, a nie moja. - Amen.