- To w takim razie nic się nie zmieni. Jestem bezpłodna, przeszłam menopauze już 2 lata temu... - odpowiedziałam niby niewzruszona.
- A skąd Pani wie, że jest Pani bezpłodna?
- Bo robiłam badania. Nawet dwa razy, bo nie mogłam uwierzyć w pierwsze wyniki. Ginekolog powiedział, że po chemioterapii, którą przeszłam trudno liczyć na to, że sytuacja się zmieni.
- Ale po chemioterapii zdarzają się cuda. Bywa, że mimo leczenia tak silnymi cytostatykami kobiety zachodzą w ciążę. Są to wyjątki, ale są. Faktycznie leczenie, które Pani przeszła nie daje większych nadziei. Niestety po radioterapii jajników...
- Cuda się nie zdarzają? - zapytałam retorycznie.
Przyjęłam. Akceptuje. Miałam kupę czasu, żeby pogodzić się z tym, że nigdy nie urodzę, nie będę miała pamiątkowych rozstępów na brzuchu i dużych, pełnych mleka piersi, a miłość o której marzę nie będzie brzemienna w skutkach. Udało mi się nawet przekonać samą siebie, że da się z tym żyć. Przełknęłam tę wiadomość, choć wcześniej stanęła mi jak ość w gardle. Wstyd który poczułam i poczucie bycia wykastrowanym, nie mogącym dać owocu drzewem był straszliwy. Moja kobieca tożsamość stanęła pod znakiem zapytania. A pod znakiem zapytania jest tylko kropka. Koniec i kropka.

Od czterech lat torpeduje organizm powoli doprowadzając go do ruiny, a mucha, jakby przygotowana na atak, spokojnie i nieśpiesznie umyka i jak tylko odłożę klapkę- wraca. Trudno pogodzić mi się z bezowocnością terapii onkologicznej, a jeszcze trudniej pogodzić mi się z tym, że jeśli kiedyś wyzdrowieje, to wtedy czeka mnie życie bez rodziny. Nie będę miała dzieci, więc nie będę miała również wnuków i prawnuków... Nie, nie zgadzam się! Chcę dostać laurkę na dzień babci!
Tak, wiem. Jest jeszcze adopcja. Niestety jest zarezerwowana dla osób, które nie miały przeszłości onkologicznej. Choć prawo takich osób nie dyskwalifikuje, rzeczywistość to weryfikuje. Wygląda na to, że żeby założyć rodzinę, będę musiała odpalić Simsy.