Jestem w domu, wieszam z mamą pranie. W trzęsących się
dłoniach skarpetka bez pary. Boję się- bo jutro izolatka i autoprzeszczep szpiku,
bo miesiąc w samotni, bo znowu chemia- jej boję się najbardziej, ratuje mnie i
sponiewiera. Antagonistyczne uczucia strachu i nadziei wprawiają kolana w
drżenie. Milczymy. Słychać trzaski rozprostowującego się w powietrzu
prześcieradła. Przecinam milczenie.
- Mamuś, boję się.
- Nie bój się.
Potem słyszałam już tylko jak mama w uścisku głaszczę
mnie po plecach. Przylgnęłyśmy do siebie a po jej policzkach spływają moje łzy.
No już już, wystarczy, pranie czeka.
Zdarzyło się jutro. Jestem w przychodni, czekam w
kolejce. Jakaś kobieta mi się przygląda, podchodzi...
Ona - Poznajesz mnie?
Ja- (gram pauzą)
Ona- Leżałyśmy razem na czwórce. Z Anką, tą rudą.
Pamiętasz ją?
Ja- A no! Już mnie olśniło. Ankę? Jasne, że pamiętam,
moją pierwszą chemię spędziłam z nią!
Ona- Słyszałaś, że zmarła? Nie doczekała się przeszczepu, jakaś infekcja
czy coś…
Skamieniałam. Twarz pokerzysty osadzona na sztywnym
tułowiu a ten na dwóch drżących kolumnach nóg. Żuchwa się wysila, żeby nie
zadrżeć jak dziecku, któremu kazano iść do kąta.
Woła mnie sekretarka, pośpiesznie się żegnam, podpisuję
jakieś dokumenty. Składam autograf pod klauzurą, że w razie mojej śmierci
dokumenty medyczne przekazać temu i temu, dzwonić tu i tu… I tak dalej. Rutyna.
Przebieram się w szatni w piżamę i szlafrok, szybko
szybko bo pielęgniarka na mnie czeka. Zaprowadzi mnie na oddział.
Pielęgniarka- Pani pierwszy raz?
Ja- (unoszę oburącz perukę i się zaśmiewam)
Pielęgniarka- A! Marzenka! W życiu bym się nie
zorientowała, że to peruka! Chodźmy już.
Moje trzy metry kwadratowe zrobiły na mnie dobre
wrażenie. Jasno, czysto, duże okno, z łóżka widać niebo, jest słonecznie. Duży
filtr powietrza z lampą antybakteryjną dają mi poczucie bezpieczeństwa. Nad
głową panel z pilotem- zielony guzik- wzywam pielęgniarkę, niebieski- zapalam
światło. Krzesło i stolik- do posiłkowania się i pisania listów. Po dwóch
tygodniach przebywania z Panią Krysią cieszę się, że spędzę miesiąc sama. Mogę
gasić światło kiedy chcę, mogę nie oglądać telewizji cały dzień i nie słuchać
narzekania. Tak, to mój pokoik i cieszę się, że jestem sama. Potrzebna mi
cisza.
Przebieram kulki na różańcu a każdą za Ankę- weź ją Boże
do siebie. Przeglądam sms-y od niej. Teraz czytam je inaczej, staranniej. Tak,
ona wiedziała, że umrze. Dyskretnie i na raty mnie o tym informowała. Pamiętam
rozmowy z nią i biały uśmiech kiedy opowiadała mi jak poznała męża. Pamiętam
jej słony blask na oku, kiedy mówiła o tym, że żałuje, że tyle rzeczy zostawiła
na później. Jej głośny śmiech i cięty żart- kroiła mnie nim na ćwiartki a ja
nie mogłam pozbierać się do kupy. O kupach zresztą też rozmawiałyśmy. Natrząsałyśmy
się jedna z drugiej a kiedy trzeba było- dokładałyśmy kulki z łez do pacierza.
Zaczęłam rozmyślać o wszystkich osobach, które poznałam w
szpitalu. Zwłaszcza o Karolinie- nie odpisuje mi na wiadomości już 2 miesiące.
Martwię się, zadręczam, rwę płatki ze stokrotki: żyje- nie żyje, żyje- nie
żyję. Karolina ma 18 lat, ma też psa, siostrę, dystans do siebie i białaczkę w
parze z guzem mózgu. Malowała markerem kwiaty na mojej łysej głowie i znała
mnóstwo dowcipów, więc wymieniałyśmy się repertuarami. Najbardziej rozbawiła
mnie tym:
Karolina- Znasz kawał „Nie ja też nie”?
Ja- Nie…
Karolina- Nie? Ja też nie… Kumasz?
Ja- Nie…
Karolina- Nie? Ja też nie.
Albo jej autorefleksja odnośnie komunikowania się z mamą:
„Moja mama często myśli, że ja już to wszystko wiem i wszystko rozumiem a ja
naprawdę często nie rozumiem najprostszych rzeczy.” Urocza jest.
Nie wytrzymam. Szukam kontaktu do jej siostry. Niech
tylko mi powie, że z Karoliną jest okej. Piszę maila. Czekam na odpowiedź,
odświeżam stronę co 5 sekund. Jest! Siostra Karoliny piszę w jej imieniu-
„Karolina jest bardzo słaba, nie ma sił na pisanie, szukamy dla niej leczenia
za granicą. Pozdrawia Cię”. Ulżyło mi- Karolina żyje. Żyj, żyj, żyj- błagam w
myślach.
Koniec tęsknot i wspomnień- czas na realizację programu
wszystkich atrakcji, które przewidzieli dla mnie lekarze.
Scena pierwsza: Leżanka, moja obnażona pierś, oko widzi
wielką igłę. Zaczyna się zakładanie wejście centralnego.
Lekarz - Proszę odwrócić głowę.
Ja- Chcę patrzeć. Ta igła ma z dwadzieścia centymetrów!
Lekarz- Bez przesady, piętnaście. Proszę odwrócić głowę.
Uspokoił mnie, cóż to jest bowiem piętnaście centymetrów.
Zastrzyk ze znieczuleniem, jeden ruch skalpelem i już- giętka igła puszczona
zostaję w moją żyłę pod obojczykiem. Nie trafia od razu tam gdzie powinna,
błąka się po klatce piersiowej, czuję jak przesuwa mi się z prawej do lewej
strony. Układa się poziomo a powinnam pionowo, do dołu. Już! Rachu ciachu i po
strachu. Okazało się, że niepotrzebnie roniłam teatralne łzy, bo prawie nie
bolało. Najtrudniejsze było jednak płakanie bez poruszania szczęką i zaciągania
się łzami. Nie mogłam, nie wolno było mi się ruszać. Jedyny ruch jaki wykonałam
to otwarcie ust proszących o podrapanie mnie po nosie. Po wszystkim pielęgniarki
musiały zdzierać przylepioną do moich pleców papierową matę na której leżałam.
Tak oblałam się potem, że wyglądałam jak mokra ryba na placku tortilli. Igła-
czuje ją przy każdym ruchu, będzie mi towarzyszyła przez cały mój pobyt tutaj i
spać na brzuchu mi nie pozwoli. Do niej podłączone są dwa kabelki- jednym
będzie mi podawana chemia, drugim pobierana krew do badań. Wyglądam,
jakbym mogła się podpiąć do sieci.

Sam autoprzeszczep szpiku okazał się technicznie bardzo
prostą procedurą. Zamiast kroplówki podłączyli mi do wejścia centralnego woreczek
z pomarańczowym płynem przypominającym kawior, w którym to rzekomo pływał mój wcześniej
odseparowany szpik. Choć wszystko dostawało się bezpośrednio do żyły, ja w
ustach czułam mydło połączone ze słonym Bałtykiem. 15 minut i gotowe. Liczyłam
na coś bardziej spektakularnego. Teraz czekam aż mój nowy szpik się zadomowi i
zacznie spełniać swoje funkcje. Trwa to dwa tygodnie…
No i przyszedł dzień ostatni! Żyję! Za chwilę wychodzę,
czekam jeszcze na swoją lekarkę- ma mi przynieś wyniki tomografii komputerowej,
którą miałam tutaj zrobioną w międzyczasie. Trochę się boję, ale jestem
podekscytowana. W końcu ten cały autoprzeszczep i megachemia, którą dostałam
miała rozprawić się z niechcianym gościem na amen. Wchodzi lekarka, jej mina
rozbija moją nadzieję na drobne kawałeczki. – "Pani Marzeno, nie jest dobrze. Nie
ma żadnej poprawy, spotykamy się za miesiąc na kolejnej chemii. Prawdopodobnie
będziemy szukać dla Pani dawcy szpiku". Z oczu popłynął mi strumień rozczarowania i żalu. Jak to
możliwe, że nic nie pomaga?! Strach rozdygotał mięśnie moich wszystkich kończyn,
ciało leżało na łóżku i udawało, że mu cholernie zimno.
Wróciłam do domu. Ledwo trzymam się na wacianych nogach. Biorę
wypis ze szpitala do rąk i czytam: „Z powodu progresji choroby (…)” i jeszcze „zmiany na wątrobie”. Jak to? Przecież
powiedzieli mi, że nie ma poprawy a nie że jest pogorszenie! I jakie zmiany na
wątrobie?! Dalej nie potrafiłam czytać przez nawarstwiające się tafle wody na
oku. Pewnie się pomylili, coś źle napisali. Dzwonie się upewnić. Dzwonię od
godziny, od dwóch… Nikt nie odbiera. Wypis drży w ręce.
Nie dodzwoniłam się. Resztę dnia udaje przed rodzicami,
że nic się złego nie dzieję. W końcu jaką mam pewność, że ktoś się nie pomylił
na wypisie? Nie śpię całą noc.
Kolejnego dnia ponawiam próbę, tym razem się udaję:
Ja- To prawda co jest napisane w wypisie? Że jest progresja?
Że mam zajętą wątrobę? – wyjąkałam.
Lekarka- Niestety Pani Marzeno.
I tak zaczyna się kolejny level mojej przygody...