W środku lasu, z bosymi stopami zatopionymi w grubym mchu
dotarły do mnie polifoniczne dźwięki cywilizacji. W sekundę podniosło mi się
ciśnienie krwi, bo oczekiwałam telefonu od brata z wynikami mojej ostatniej
tomografii. Oho, wznowa. Okej. Nic nie szkodzi. Pewnie to nic wielkiego, a
jeśli już coś wielkiego, to wielkie mi rzeczy. Przekonuje o tym siebie i rodzinę.
Mam z siostrą wakacje a moi rodzice właśnie jadą na swoje, więc nie będę psuła
ani sobie ani im nastroju. Kilka dni w niewiedzy nikomu krzywdy nie zrobi. Koniec
tematu na najbliższy tydzień.

Dzień powrotu. Wsiadam do pociągu. Kawał drogi przed nami,
kawał czasu na przemyślenia, kawał ciasta w plastikowym pudełku. Otwieram
pudełko, otwieram się sama przed sobą. A
więc mam wznowę. Pora się nad sobą poużalać. Pora wziąć się w garść. Pora na
panikę. Pora na spokój. Jestem zła, rozżalona. Jestem opanowana, pogodzona.
Przez kilka godzin podróży próbuję się dookreślić. Kiepsko mi idzie.
Dobrze mieć bliskich, którzy czarnym markerem, grubą kreską
potrafią oddzielić w mojej głowie czarnowidztwo od jasnowidztwa, frustracje od
akceptacji, bezsens od ufności i kolorowym mazakiem podkreślić to, na co mam
stawiać, żeby zbliżyć się do celu. Chcę być zdrowa- to jak strzelać w ruchomy
cel. Ale mam wprawę, jak jednoręki bandyta. Jedna remisja za mną, pora
powalczyć o drugą.
Nie płakałam. No może raz, tyle co kot napłakał. Wiadomość o
nawrocie choroby nie była dla mnie tak silnym przeżyciem jak diagnoza, którą
usłyszałam ponad dwa lata temu. Być może dlatego, że jeszcze nie zdążyło do
mnie dobrze dotrzeć, że mam całkowitą remisję choroby, jeszcze nie zdążyłam się
ucieszyć, nie zdążyłam zaufać, że tak już zostanie. Cały czas miałam świadomość
tego, że nawrót jest prawdopodobny, bałam się cieszyć, bałam się powiedzieć
sobie- wygrałam.
Adcetris i nawrót, czyli szczęście w nieszczęściu. Dzięki
temu, że nie osiadłam na laurach mając nadzieję, że choroba już nigdy nie
wróci, udało mi się zebrać ponad 240 000 zł na leczenie! Albo raczej-
udało NAM się. Gdyby nie pomoc bliskich mi osób oraz tych zupełnie mi obcych,
gdyby nie Wasza pomoc- zebrałabym co najwyżej tyle, ile znalazłam bym na dnie
fontanny. A tak: mam nawrót ale i mam
lek! A skoro tak- mam również nadzieję. Dziękuję za nią!
Długo się zastanawiałam, czy opublikować na swoim blogu film
„RAK i JA”, w którym rozebrałam się do naga. Krępuję się wiedząc, że inni taką
nagą będą mnie oglądać. Postanowiłam jednak, że to zrobię. Miałam poważne wątpliwości,
ale przyjaciółka na moje obawy wystosowała bardzo rzeczowy argument: „A nie
pitol”. Moja historia nie jest niezwykła. To tak naprawdę historia większości
chorych na raka. Mam nadzieję, że dzięki niej zarówno chorzy jak i zdrowi znajdą
odwagę do przełamywania leków przed sobą nawzajem, przed szczerością, przed
dzieleniem się tym, co kryję się pod maską wymuszonego uśmiechu i zaradności. Mam
nadzieję, że ta historia zachęci chorych i ich bliskich do przełamywania
rodzinnego tabu, które prowadzi do izolacji i samotności.
Dziękuję tym, którzy pomogli
mi rozebrać się przed kamerą, odkryć się, pokazać, jaka jestem, albo raczej-jaka
bywam, kiedy nie udaję albo nie spełniam czyiś oczekiwań. Nie, nie jestem
smutasem, ale pozwalam sobie na chwile słabości. Zachęcam do tego, bo odgrywanie
Wojowniczego Żółwia Ninja, który nie boi się wroga to słaba rola w filmie
kategorii B. Na dodatek rola ta kosztuje dużo energii, a zbyt dużo trąbią o
kryzysie, żeby nie liczyć się z kosztami.
Sobie i innym życzę jak najczęstszych okazji do takich scen
rozbieranych. Czasem trudno wyjść ze skorupy samemu. Życzę wszystkim takich przyjaciół,
jakich ja mam, takich, którzy zrzucą nawet ze schodów, byleby skorupa pękła i
uwolniła jej więźnia. Prawdziwe Katharsis.