Wróciłam do domu. Kołacza nie zastałam, choć do piekarnika
wielokrotnie pukałam. Bazie dalej moczą nogi w wazonie. Mama przeistoczyła się
w moją pielęgniarkę, kucharkę, rehabilitantkę. Zaścieliła mi łóżko, zrobiła
delikatny obiadek, herbatkę, spytała, czy nie potrzebuje czegoś jeszcze. Nie,
nie potrzebuje. Podłożyła mi więc więcej poduch, żebym mogła w łóżku usiąść i
jeść, nałożyła koc na kołdrę. - Potrzebujesz czegoś jeszcze? - Nie, dziękuję, naprawdę
niczego więcej nie potrzebuję. Schłodziła mi więc herbatkę, żebym się nie
poparzyła, dała tackę na kolana, żebym się nie pobrudziła, skarpety na nogi mi
naciągnęła. - O, jeszcze ziółka na trawienie, żebyś mi córuś nie wymiotowała.
Dać Ci słomkę do kubeczka? Urocza ta moja mama.
Kilka dni spędziłam w łóżku przekonując mamę, że może jechać
do pracy, że dam sobie radę. Miska była, więc miałam gdzie wymiotować, obiad
czekał w garnuszku- porcja dla wróbelka, żebym podziubała ale nie zwróciła.
Leżę w łóżku i walczę z bólem brzucha. Grawitacja w moim pokoju jest tak silna,
że z trudem wstaję z łóżka. Nie stać mnie na czytanie książki, czy słuchanie
muzyki. To zbyt męczące. Kilka dni leżę więc i nie robię nic prócz znoszenia
bólu brzucha i opanowywania mdłości a największy wysiłek intelektualny na jaki
mnie stać to liczenie, ile mam wziąć tabletek.
Dnia mijają a włos mi w z głowy
nie spada. Niby fajnie ale... Chyba jestem tym faktem trochę rozczarowana. Spędziłam dużo
czasu na przeglądaniu ofert turbanów i peruk i mam już swoje ulubione pozycje. Wszystko na marne? Uznałam, że mam
niepowtarzalną okazję, żeby sprawdzić jak mi np. w prostych, rudych włosach.
Całe życie mam kudłatą głowę, więc chętnie bym się na jakiś czas ponosiła na
gładko. No i ten rudy, na który już wielokrotnie próbowałam się pofarbować i
nigdy nie wyszła mi z tego marchewka, której pragnęłam, tylko jakiś cukrowy burak.
Wygląda na to, że pora na linienie jeszcze nie nadeszła i może w ogóle nie
nadejdzie. Czuje się już dobrze. Zrobię sobie zdjęcie.
Trzymaj się dziewczyno, będzie dobrze, wierzę, że dasz radę!
OdpowiedzUsuńPewnie, ze bedzie dobrze!!! Znam osoby po ziarnicy - zyja, maja sie dobrze, powoli zapominaja o chorobie. Leczenie jest dosc przykre, jak to chemioterapia, ale do przejscia. Z takim humorem i nastawieniem do choroby dasz rade. Bardzo duzo zalezy od psychiki. Ty zdajesz sie byc cudowna, optymistycznie nastawiona do zycia i ludzi osoba. Trzymam za Ciebie kciuki, pozdrawiam serdecznie i czekam na dalsze wpisy. ula
OdpowiedzUsuńZgadzam sie z powyzszym, trzymam za ciebie kciuki, a kazdy dzien zbliza cie do zwyciestwa!!
OdpowiedzUsuńPiękna, delikatna, o wielu twarzach, z mocnym charakterem, dzielna, wytrwała, z dobrym gustem, utalentowana. Pisać z taką fantazją o swojej chorobie i pozwalać czytać innym, to jakby rozsiewać dobro i nadzieję. Myślę, że jak to wszystko się już skończy, to zaprosisz nas wszystkich na premierę swojej książki, a panu chłoniakowi przez małe c już podziękujemy. Anette
OdpowiedzUsuńTak sobie myślę - czasem mi się zdarzy,
OdpowiedzUsuńŻe, tak pozytywna kobieta mi się marzy.
Trafiłem tu przez Twojego brata,
Ucałuj go duszo lokata.
Może to dziwne, co napiszę, ale dawno się tak w duchu nie uśmiałam, co dzisiaj czytając Twojego bloga. "zawody w rzucie brązem o porcelanę" przeważyły. Masz ogromny dar pisania w sposób jednocześnie zdystansowany, ale też nie uciekasz od kwestii lęku, bólu. Życzę szybkiej emigracji dla rodziny rakowatych.
OdpowiedzUsuń