Chemioterapię
czas zacząć. Jestem proszona do sali zabiegowej na założenie wejścia centralnego.
Sala zabiegowa, na środku kozetka a na niej ja do połowy naga. Lekarz nade mną,
światło w oczy, proszę się odwrócić. Ten schemat powtarzał się już wielokrotnie.
Powinnam się oswoić. Ja jednak każdy zabieg przeżywam bardziej emocjonalnie,
boję się go tak bardzo, że na samo wspomnienie tego cisną mi się łzy w kąciki
oczu. To tylko założenie takiego dużego wenflonu do żyły pod obojczykiem. Nic
strasznego. Zabieg trwa może 10 min i boli tylko trochę. Jednak w trakcje
zabiegu dzieje się coś dla mnie niezrozumiałego. Odpływam gdzieś, mam zawroty
głowy jakbym była pijana, wyłączam się, czuję jakbym opuszczała ciało, jak
gdyby działo się coś tak strasznego, że nie chcę przy tym być, więc wychodzę. Oślepia
mnie lampa a z mojego nieruchomego spojrzenia spływają łzy. Pierwszy raz miałam
takie uczucie, kiedy miałam robioną biopsję węzła chłonnego. Przykryto mi
twarz, po środku znieczulającym nic nie czułam a jednak płakałam jak gdyby ci
ludzie, tam nade mną, robili mi coś okropnego a ja nie mogę się ruszyć i uciec.
Wychodzę więc z siebie, jestem nieobecna, nie czuje ciała. Wspominając to zdarzenie
mam wrażenie, że to sen.
Leżę na
łóżku, pielęgniarki podłączają mi kabelki do wejścia centralnego, programują
pompę infuzyjną, która ma mi dawkować kroplówki. 4 doby ciągłego wlewu. - Może
być naprawdę ciężko Pani Marzeno. Gdyby coś się działo… - mówi pielęgniarka. –
Tak wiem, wtedy dzwonić - dokańczam. Bardzo męczy mnie pikanie pompy. Nie mogę
przez nią spać a co kilkadziesiąt minut włącza się alarm, kiedy dla przykładu zmniejsza
się ciśnienie w kabelku, bo np. przygniotłam go ręką. Muszę wtedy wzywać
pielęgniarkę, żeby ten cholerny alarm wyłączyła, bo doprowadza mnie do szału.
Zwłaszcza kiedy budzi mnie w nocy co godzinę. W końcu sama przez obserwowanie
nauczyłam się go wyłączać i regulować, ale to i tak zmusza mnie co całonocnego
wstawania z łóżka, żeby dobrać się do pompy.
4 doby
chemioterapii minęły spokojnie. Takie tam wymioty, jakieś tam omdlenia,
stosowne wyczerpanie i znośne bóle. Bez szału. Poranny obchód, udzielam wywiadu
gronie lekarzy. Chwale się, że tak ładnie zniosłam chemię, że nie taki diabeł
straszny. Profesor milczy. Wyraz jego twarzy mówi mi: nie mów hop…
Mijają
kolejne dni. Leżę w łóżku a w tym czasie bomba z opóźnionym zapłonem niszczy
potwora przy okazji demolując mój szpik kostny. Czuje się coraz gorzej, spadają
mi wartości- szpik niszczeje więc nie ma kto produkować krwi. Pielęgniarki przynoszą
worki z czerwonym płynem od honorowych dawców. Przetaczają mi płytki krwi jedna
za drugą. Ciekawe, kim są Ci ludzie, którzy oddali krew. Nawet nie wiedzą, że
ich dar właśnie ratuje mi życie. Chciałabym im podziękować.
Czuję się
fatalnie, wymiotuję non stop, nie potrafię jeść, nie potrafię wstać, jestem
zmęczona jak koń po westernie. Zawroty głowy nie pozwalają mi zmienić pozycji z
leżącej na siedzącą tak, aby nie zwymiotować. Dostaję obiad, sam jego zapach
przyprawia mnie o mdłości. Jem w pozycji horyzontalnej. Kładę talerz na
kołdrze, tuż pod spoczywającą na poduszce głową. Dociskam ciepłą ceramikę do
brody i cisnę widelcem kartofel wprost do otwartych ust. Albo obok. Po wszystkim wyglądam, jakbym próbowała
wymieszać bigos głową.
Dzień autoprzeszczepu.
Leżę z podpiętymi kabelkami, którymi spływają do moich żył komórki macierzyste.
Lekarze wiszą nade mną i sprawdzają, czy wszystko przebiega sprawnie. Jestem
tak bardzo zmęczona, że nawet na to wszystko nie patrzę. Drzemię.
– Proszę na nas patrzeć. Patrzeć i mówić –
instruują mnie lekarze. Ledwo zipie a tu nie dość, że powieki dźwignąć muszę to
jeszcze język w ruch wprawiać. – Ale po co? – pytam. - Mamy wtedy pewność, że
pani żyje- odpowiedział lekarz. Na jego twarzy nie dopatrzyłam się jednak
psotnego mrugnięcia okiem.
Czuję
obrzydliwy smak w ustach. Najohydniejszy z najohydniejszych. Słone mydło,
paskudztwo, wstrętność, okropieństwo. Dźwiga mi się żołądek. - Będę wymiotować-
uprzedzam. Pielęgniarka szybko podaje mi miskę, lekarz „pożyczył” od pacjenta z
sali obok cukierek dla mnie aby zredukować traumę moich kubków smakowych. Am!
Landrynka wylądowała na języku a stamtąd wśliznęła się do gardła i sunęła w
stronę płuc… Duszę się, kaszlę, próbuję ją wykrztusić, brak mi tchu! Lekarze
stoją spokojnie a ja wymachuję rękami, żeby mi pomogli, żeby w plecy przywalili!
Oni zaś przyglądają się badawczo, zerkają na zegarek… Myślałam, że już po mnie,
kiedy nagle cukierek wystrzelił z mojego gardła i zawirował w misce. – O matko,
my myśleliśmy, że pani po prostu wymiotuję tak jak zapowiadała!- skomentował zaskoczony
lekarz. Mało brakowało dokonała bym żywota a w akcie zgonu napisano by: „Pacjentka
zmarła podczas przeszczepu- udławiła się landrynką. Szczegóły wydarzenia: Landrynka
była o smaku cytrynowym.”
To była
ostatnia z zabawnych sytuacji podczas mojego przeszczepu, ale o tym w środę.