czwartek, 24 listopada 2016

Zakład Uzdrowień Społecznych

Pojechałam do ZUSu na komisję lekarską w sprawie ubiegania się o rentę z tytułu niezdolności do pracy. Po kilku latach chemioterapii, radioterapii i trzech autologicznych przeszczepach szpiku kostnego nie jestem w stanie jeszcze przez jakiś czas pracować na etat. Mam bardzo słabą odporność i w okresie od jesieni do wiosny, a więc w czasie wszechobecnych gryp i infekcji powinnam unikać miejsc publicznych. Mimo tego, że faktycznie unikam takich miejsc, albo chodzę w maseczce i tak w każdym miesiącu jesienno-zimowej pory roku wykładam się do łóżka z jakąś infekcją, którą najczęściej ciężko i długo przechodzę. Jestem więc kiepskim kandydatem na pracownika, bo częściej byłabym na L4, niż w pracy. Jednak z racji tego, że z 600 zł renty nie da się utrzymać, zwłaszcza tak często wymagając leków, dorabiam sobie biorąc jakieś prace za zlecenie, które mogę wykonywać w domu. Z tymi argumentami, z dokumentami ze szpitala i opiniami od mojego onkologa i lekarza rodzinnego wchodzę na salę, gdzie czeka na mnie komisja...

Jak tylko przekroczyłam próg kazano mi usiąść. Świetnie. Przymierzam się do zajęcia krzesła po drugiej stronie stołu, gdzie siedzi komisja, jednak szybko zostaję poinstruowana, że moje miejsce jest tam w rogu, przy drzwiach. Sala była wielkości szkolnej klasy, a w rogu, gdzie miałam usiąść zazwyczaj stoi kosz na śmieci. Na więcej niż kosz zdawałoby się nie ma tam miejsca, jednak tu udało się komuś wcisnąć małe krzesełko przy miniaturkowym stoliczku. Od razu pokazano mi, gdzie moje miejsce.

Komisja zajmowała wygodne, postawne krzesła w jednym kącie sali, a ja siedziałam stulona w drugim kącie po przeciwnej jej stronie. Z tej odległości nie tylko nie byłam w stanie podać na wyciągnięcie ręki dokumentów, dlatego co chwilę musiałam wstawać i podchodzić, ale również słabo słyszałam co do mnie mówiono z powodu zbyt dużego dystansu między mną, a komisją. Spytałam więc, czy mogę przysiąść się bliżej, w końcu po drugiej stronie stołu, gdzie siedziała komisja było wolne krzesło, a ja lepiej bym słyszała. Odmówiono mi. Nie pozwolono mi zmienić miejsca. Jeszcze nie daj Boże zajęłabym równie wysokie krzesło jak komisja, co mogło by sugerować, że jest jakaś równość.

To nie koniec upokorzeń. Kazano mi rozebrać się do bielizny i w obecności męskiej części komisji przechadzać się po sali prawie naga. Czemu miało to służyć? Czy raka albo słabą odporność widać w sposobie stawiania stóp? Zapytałam o to, ale nikt nie poczuwał się do obowiązku odpowiadania na pytania "petenta". Potem było kolano i młoteczek i mnóstwo innych, absurdalnych "badań", które miały wykazać, że nie mam żadnych problemów ze zdrowiem.

Samo stawienie się na komisji i opowiadanie przed obcymi ludźmi o swoich niedomaganiach było dla mnie trudne, bo zdecydowanie bardziej wolę mówić o swoich zasobach i o tym, co we mnie zdrowe i sprawne. Tu nie dość, że musiałam mówić o tym co chore, to jeszcze komisja starała się każdą moja wypowiedź podważyć, albo umniejszyć znaczenie. Absolutnie wszystko co powiedziałam odwracali na moją niekorzyść. Prawie jak w amerykańskich filmach akcji, kiedy policjant łapie bandytę, kuje go w kajdanki i mówi: "wszystko co teraz powiesz może być użyte przeciwko tobie".

Czułam jak zbiera mnie na płacz. O to w końcu chodziło- żebym czuła się gorsza, poniżona i wszelkie "roszczenia" zostawiła na boku. Co do roszczeniowości- nawet kiedy powiedziałam, że jakoś daje radę z sześciuset złotową rentą, bo dorabiam pracując w domu, bo tylko tak mogę przetrwać, to komisja nie zobaczyła w tym zaradności, którą warto wesprzeć. Nie zobaczyła też tego, że nie jestem i nie chce być rento-sępem, który nie stara się poprawić swojej sytuacji materialnej, bo czeka na kasę z ZUSu, ale starała się wykazać, że skoro jestem zaradna to nie potrzebuję wsparcia...

Udało im się. Weszłam pewna siebie, kolorowo ubrana i z życzliwością na języku, a wyszłam z płaczem, przygarbiona. Chodziło w końcu o to, żeby udowodnić mi, że nie mam tu czego szukać, a moja osoba nie jest warta pochylenia się nad nią z troską i życzliwością. Przyszłam do miejsca, w którym ludzie z trudna sytuacją zdrowotną mogą dostać wsparcie. Teoretycznie. Tymczasem dostałam z buta, zostałam poniżona i z godnością kosza na śmieci zajęłam miejsce w kącie.

ZUS, Chorzów, ul. Lwowska 2. Tu możesz poczuć się jak obywatel drugiej kategorii.